The storm is quickly approaching and the darkness is coming, so we have to go back to the lodge. Only it looks like we are riding just into the eye of the storm… By the time we arrive at lodge, it is bucketing down, every few minutes the darkness is ripped by the flashes of light, and the noise is so loud we have to scream to hear ourselves. We run to our chalet, a little bit scared but mostly giggling - happy, thrilled, and exhilarated, and immediately roll the roof down to avoid flooding. It is pitched black now, you cannot see anything at all in front of you, not even the Canyon edge. It feels as if outside the door there is a black solid wall, big nothingness, apart from these few second every so often when sharp whitish light ignites, violent, angry, strong, assaulting our eyes. It is crazy. It is a rupture. It is fascinating. We try to take an image but outside it is literally tipping down strong wind batters everything around, so Marcin puts the camera tripod at the entrance of our chalet and I have to use all the strength I have to keep the door from slamming and still he has to help!). But we have the image, yay! We wait for the storm to calm down a little before we go for our dinner. Tomorrow we go down to the canyon. Tonight we are going to sleep like innocent babes.
Below there is our storm image and a little video with the storm.
Burza zdecydowanie się przybliża, robi się coraz ciemniej wiec czas się zbierać do hotelu. Jest tylko jedno ale. Hotel jest dokładnie w stronę, skąd burza nadchodzi. Jedziemy więc w samą paszczę lwa… Mój instynkt samozachowawczy krzyczy coś do mnie przez tubę, ale burza go skutecznie zagłusza. Kiedy dojeżdżamy na miejsce, deszcz zaczyna lać jak z cebra i co kilka minut ciemność rozrywana jest przez oślepiające światło błyskawic. Grzmoty są tak głośne, że musimy krzyczeć, żeby się usłyszeć. Puszczamy się biegiem do naszej chatki (całkiem spory kawałek mamy do przebiegnięcia) i nie wiem czy nasze tempo wynika z potrzeby chronienia sprzętu fotograficznego, małej dawki strachu, sieczących nas po głowie i plecach wielkich kropli deszczu, czy po prostu radości wariackiego sprintu, ale za chwilę już wpadamy do środka, próbując złapać oddech i przestać chichotać. Póki co w środku jest jeszcze cudownie sucho, wiec rzucamy się od razu opuścić dach, żeby woda nie wlała się do środka. Burza jest teraz tuż koło nas, ciemność na zewnątrz, że oko wykol, nie licząc powtarzających się co chwila błysków. Momentami czuje się jak w stroboskopie. Deszcz leje się strumieniami, co jakiś czas huk jest taki, że czuję, jak ziemia trzęsie się nam pod stopami. Wyładowania zdają się koncentrować w części kanionu dokładnie naprzeciwko nas, więc staramy się uchwycić to na zdjęciu. Trochę jest to karkołomne zadanie bo ciężko jest wyjść na zewnątrz z aparatem w ten zacinający deszcz. Marcin rozstawia statyw w samych drzwiach i oboje musimy trzymać drzwi ze wszystkich sił, żeby wiatr nimi nie trzasnął z wielkim hukiem. Ale zdjęcie jest. Na kolację pójdziemy, jak burza się już przetoczy nad nami i deszcz przestanie lać. Jutro po śniadaniu jedziemy na cały dzień w głąb kanionu. Dziś w nocy zaś będziemy spać snem sprawiedliwego.
Pod spodem nasze zdjęcie burzy z hotelu i video z burzą w roli głównej.