Kalahari

Last morning at Bagatelle

We get up very early and are rewarded by a beautiful sky. The clouds are quite dramatic and the light totally serene. I must say I love mornings at Kalahari. 

 

Wstaliśmy bardzo wcześnie i w nagrodę możemy podziwiać piękne niebo. Chmury dzisiejszego ranka są dość dramatyczne ale światło łagodne. Zaczynam naprawdę lubic wczesne poranki na Kalahari. 

Lazy evening

The day is nearly over and Marcin sits down on the dunes just in front of our chalet to play with a time-lapse using camera on sliders. We started a bit too late so it will be a very short time-laps but it is more to try the sliders out than anything else. The sunrise is really lovely, the light quite breath-taking.  And then we go for a dinner, the springbok already there of course, looking for a chance to steal some greens. On the way back we encounter centipedes, fascinating if not necessarily very beautiful. And then it is time for bed. There is a very early start tomorrow, as we have to go all the long way to the Fish River Canyon. Goodnight, sleep tight, do not let centipede bite. 

 

Dzień zmierza ku końcowi, kiedy Marcin usadawia się na wydmach tuż przed naszym domkiem, żeby zrobić film poklatkowy. Trochę za blisko do zachodu słońca, więc time-lapse będzie bardzo krótki, ale jest to bardziej próba wykorzystania po raz pierwszy nowych prowadnic. Zachód słońca jest bardzo ładny, światło na Kalahari jak zwykle piękne. Zaraz po zachodzie zbieramy się na wczesną obiadokolację, nasz znajomy skoczek rzecz jasna obecny i czujnie szukający czy komuś może jakieś warzywko zbędne nie zalega na talerzu…. A w drodze powrotnej spotykamy stonogi. Naprawdę mają ze sto nóg. Powiedzmy sobie szczerze -  jakieś bardzo piękne to one nie są, ale na te ich nogi poruszające się na wzór fali to można się gapić i gapić. No i już czas  się kłaść bo jutro pobudka o bladym świcie i długa droga do Fish River Canyon. Dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy a stonogi niech nie włażą nam pod nogi. 

A short movie from this evening…

Krótki filmik z dzisiejszego schyłku dnia

Afternoon with ostriches

This afternoon we spend on the dunes in front of our chalet. We walk to the other side of dunes and ostriches follow. It is truly amazing to be so close to wild animals and see them not afraid and keeping just a very small distance from you. There is also a springbok, far away we see a donkey, and of course there are various birds and some insects. The sun is ablaze and dunes are burning shade of orange. It is assaulting our eyes. It is beautiful. We go back just in time to relax a little before the sunset and dinner. 

Dzisiejsze popołudnie spędzamy na wydmach za naszym domkiem. Idziemy przez piaszczystą dolinkę na wydmy po przeciwnej stronie, a za nami idą strusie. Słońce wciąż grzeje pełną mocą, piasek ma kolor ognistej pomarańczy, aż razi w oczy. Jest pięknie. Moje wewnętrzne dziecko podskakuje radośnie widząc dzikie zwierzęta zupełnie się nami nie przejmujące, jeśli tylko nie próbujemy podejść za blisko (nie próbujemy). Jeden ze strusi drepta za nami tak skracając dystans, ze zaczynam sprawdzać, czy nie chce mnie czasem stąd wyprosić, ale nie, ewidentnie nie ma żadnych złych zamiarów. Ogląda sobie tylko dziwne stworzenia, które mu łażą po piaskownicy. Oprócz strusi widzimy także skocznika, osiołka, różne ptaki i nawet konika polnego. Wracamy do siebie akurat na czas, żeby chwilkę odpocząć przed zachodem słońca i kolacją.

Feeding Etosha and Tuano

It is time to visit Tuano and Etosha for the last time. It is time for their first meal of the day and we are allowed to feed them by ourselves. They come quickly knowing very well we have their brunch with us and they are oblivious to everything else when they eat. We can pat them on their heads and they do not even notice it. They stay with us for a while after the meal, cleaning each other in a friendly fashion, observing us lazily from the nearby bushes. And then it is time to say our farewells. I so hope they will live happily and in good health for a long, long time. 

Nadszedł czas, żeby po raz ostatni odwiedzić Etoshę i Tuano. To jest pora ich pierwszego posiłku i tym razem możemy je sami nakarmić. Gepardy pojawiają się bardzo szybko po naszym przybyciu - dobrze wiedzą, że oto nadchodzi pełna micha. Kiedy jedzą, nic innego ich nie obchodzi. Możemy miziać je po gęstym futrze na głowie, dużo grubszym i bardziej szorstkim niż się spodziewałam, nie zwracają na to kompletnie uwagi. Po skończeniu posiłku nie oddalają się natychmiast. Rozkładają się pod pobliskimi krzakami, myjąc sobie wzjemnie umazane krwią pyski i obserwując nas leniwie spod oka. Ale w końcu zaczynają się zbierać i to jest czas na nasze pożegnanie. Trzymajcie się chłopaki, mam ogromną nadzieje, że przed wami jeszcze wiele dobrych, szczęśliwych lat…

Cats, meerkats, donkeys, and a peacock...

 …or otherwise a short break before we go again to feed the cheetah. Marcin decides on a pint of beer from the swimming-pool bar and is immediately surrounded by curious meerkats. I grab the camera and go to take some pictures but local cats come to say hello and of course we make friends immediately. My soul is feline-friendly to the very core and they sense it easily. It is already super hot, the grass around the bar is being watered and meerkats sit close enough to enjoy a delicate spray but far enough to avoid all the big droplets. When the droplets come too close they shift a few inches but do not run away. It is a pleasure to watch them enjoying the mist. The magic of this place is that you do not have to look for animals – just sit down and wait, and sooner or later they will come to you. Apart from meerkats and cats, during this short break we are also visited by donkeys and a peacock. I have to smile. 

Koty, surykatki, osły i paw czyli czas na krótką przerwę zanim pojedziemy znów karmić gepardy. Marcin decyduje się na zimne piwo w barze przy basenie i prawie natychmiast otoczony jest przez wścibskie surykatki. Ja łapię aparat i idę porobić im trochę zdjęć, ale zaraz przychodzą do mnie lokalne koty, żądając należytych sobie względów – miziaj, kobieto, miziaj. Miziam z przyjemnością, rzecz jasna. Słońce jest już wysoko i praży wszystko jak skwarki na patelni, ktoś z obsługi złapał więc za szlauch, żeby podlać trawę wokół baru. Surykatki zeszły z drogi, ale tylko odrobinkę, siedzą na tyle blisko, ze dolatuje do nich drobniutka mgiełka wody. Kiedy zaczynają dolatywać trochę większe krople – przesuwają się o kilka kroków, nie więcej. Aż żałuję, że nie mam przy sobie kamery. Największy urok tego miejsca polega na tym, ze nie trzeba tu szukać zwierząt. Wystarczy usiąść i chwilę poczekać i na pewno coś prędzej czy później przyczłapie. W czasie tej krótkiej przerwy przypałętały się w nasze okolice także osiołki i paw. Jak tu się nie uśmiechać.