Food

Butterfly pea or welcome to Aleenta...

It is still early morning in Bangkok but when we take first steps outside the airconditioned building it feels like entering an oven. Our aim is Aleenta hotel in Pranburi (near Hua Hin). It is about 4 hour long drive, so I read about Thailand, and Marcin - obviously – sleeps (we have a private transfer organised, which was a very good decision). I read and occasionally look through the windows, and then suddenly I see yellowish sand and blue water and it is immediately exciting, and a moment later we are at the destination. We check in, our welcome drinks arrive, and they are blue! Later on I will learn it is butterfly pea juice. It is healthy and it tastes good.  Note to myself: buy butterfly pea tea to enjoy at home. 

W Bangkoku wciąż jest wcześnie rano, kiedy stawiamy swoje pierwsze kroki poza klimatyzowanym budynkiem lotniska, a już gorące powietrze bucha w nas niczym po otwarciu piekarnika. Nasz cel teraz to hotel Aleenta w Pranburi, w okolicach Hua Hin. Podróż zajmuje około 4 godzin, które ja spędzam głównie na czytaniu o Tajlandii, a Marcin - rzecz jasna - na spaniu (byliśmy na tyle rozgarnięci, żeby załatwić sobie transport, wiec można się teraz zrelaksować). Czasami podnoszę wzrok znad książki, patrząc na mijane krajobrazy i w jakimś momencie widzę plażę i falujące morze i aż podskakuję na siedzeniu. 3 minuty później jesteśmy na miejscu. Na powitanie dostajemy niebieskiego drinka – później się dowiemy, że to sok z kliterii ternateńskiej (ang. butterfly pea).  

We are a bit too early in the hotel, our room is not ready yet so we leave the luggage at reception, refresh ourselves a little, and go to the restaurant for lunch. Looking at the menu we decide to abandon any  moderation in eating and drinking. I order Tom Kha Gai (coconut soup with chicken) and Thai green curry (that is Gang Khiao Wan Gai). Medium spiced. Thai understanding of medium spice is a bit different than European but fortunately I guessed it to be the case, so it is a perfect choice. My forehead sweats just a tiny bit ;) Marcin picks Tom Yum Goong (tiger prawns, hot & sour soup with basil) and grilled squid. And we eat it all. And we can barely move, but who cares. We sit looking at the sea, it is hot but there is a nice breeze from the water, and life is good. 

Dotarliśmy do hotelu trochę za wcześnie i nasz pokój nie jest jeszcze gotowy, zostawiamy wiec bambetle na recepcji i idziemy na górę do restauracji na lunch. Oglądając menu porzucamy wszelkie myśli o umiarkowaniu w jedzeniu i piciu. Ja zamawiam kokosową zupę z kurczakiem (Thom Ka Gai) i tajskie zielony curry (Gang Khiao Wan Gai), średnio ostre, zakładając, ze tajskie pojęcie średnio ostrego rożni się znacznie od europejskiego (mam racje!). Marcin wybiera ostro-kwaśną zupę krewetkową ze świeżą bazylią (Tom Yum Goong) i ośmiornicę z grilla. I wszystko to zjadamy. I co z tego, ze ledwo możemy się potem ruszyć? Siedzimy sobie patrząc na morze, wiaterek od wody sprawia, ze upał jest przyjemny i życie jest po prostu piękne. 

 

 

Start your day with a good breakfast they say...

…and that is what we intend to do. A short walk from our apartment we find The Breakfast Club and that is where intend to indulge ourselves with a too-many-calorries-but-who-cares-you-are-in-Amsterdam breakfast. Amsterdam is a paradise for food lovers, it will forever remain associated in my mind with opulent breakfasts, wonderful cakes and excellent Indonesian cuisine (oh, yes, this is in our plans as well). So now in we jump, from the crispy morning air, noses just a tad red and hair tossed by winter wind, to the warmth and a joyful noisiness of a cosy breakfast cafe. Soon sandwiches, omelettes, Benedictine eggs, teas and coffees land on our table (windowsill really, as we sit facing Amsterdam street through huge windows of the cafe). Life is good.

Od mojej pierwszej wizyty w Amsterdamie już chyba zawsze kojarzyć mi się on będzie z pysznymi, chociaż za dużymi (to nie jest ich wada!) śniadaniami, znakomitym ciastem i kuchnią indonezyjską, lepszą być może nawet niż w samej Indonezji. Ten dzień postanawiamy zatem także zacząć od dobrego śniadania. Na mapie wypatrzyliśmy, ze dość niedaleko od naszego apartamentu i w stronę centrum, gdzie się docelowo wybieramy, znajduje się The Breakfast Club. Po krótkim, przyjemnym spacerze, z nosami odrobinę czerwonymi od chłodnego poranka i włosami zmierzwionymi na zimowym wietrze wskakujemy do małej oazy ciepła, gwaru i pysznych zapachów.  Znajdujemy wolny stolik, a raczej szeroki parapet, do którego przystawione są krzesła i zaczynamy przebierać w daniach o kaloryczności dostosowanej do potrzeb przechodzącego intensywny trening przyszłego komandosa, ale któż by się tym w Amsterdamie przejmował. Za chwilę na naszym parapecie lądują kanapki na gorąco, omlety, jajka benedyktyńskie, filiżanki z kawą i szklanki pełne pachnącej bergamotką herbaty. Życie jest piękne. 

Ensaimada anyone?

This morning we stop for breakfast in near by chocolateria. We order hot sandwiches, coffee, tea and famous ensaimadas - spiral flaky pastries very popular on the island. To be honest, I am a bit disappointed. They would be super nice if not the strong lard aftertaste. But later we will discover that it depends on where you buy them from, sometimes they are really great, sometimes this lard-ish aftertaste is much too much for me to truly enjoy them.

Dzisiaj rano idziemy na śniadanie do pobliskiej czekoladowni. Zamawiamy bagietki na gorąco, kawę, herbatę i słynne ensaimadas – spiralne, puchate drożdżówki posypane cukrem pudrem, niezwykle popularne na całej wyspie. Ten pierwszy raz, kiedy je jem jestem trochę zawiedziona. Mają tak silny posmak smalcu i to nie najlepszego smalcu, ze aż przestają mi smakować. Potem się przekonamy, że w różnych miejscach smakują inaczej – czasami posmak smalcu jest dużo bardziej subtelny i bułeczki są pyszne, a czasami jest tak (subiektywnie dla mnie) okropny, że nie jestem w stanie ich jeść. 

Sunset

For dinner and to unwind a bit after a busy day we go to Banyalbufar, one of the drowsy clifftop coastal villages. We stop at the 1661 Cuina de Banyalbufar for beef fillet (myself), seafood (Marcin) and delicious fig ice-cream. From here we have only a very short drive to Torre des Verge, a medieval watchtower, where we stay to observe the sun going down. The views out along the coast are so very beautiful and surprisingly there are very few people, so the evening is peaceful and lovely and then it is time to go back to Palma for the night. 

 

Żeby zjeść obiad i zrelaksować się po pełnym zwiedzania dniu jedziemy do jednego z małych miasteczek przycupniętych na przybrzeżnych klifach – Banyalbufar.  Wybieramy 1661 Cuina de Banyalbufar na nasze miejsce posiłku, kierując się tym razem wyłącznie własną intuicją i ona nas nie zawodzi. Owoce morza (Marcin) i fileta z wołowiny (ja) poprawiamy przepysznymi lodami figowymi. Stąd mamy już tylko króciutki odcinek drogi do Torre des Verge, średniowiecznej wieży obserwacyjnej trochę dramatycznie uczepionej klifu. Z parkingu (jak i z samej wieży) roztaczają się piękne widoki, a że na szczęście ludzi jest bardzo niewiele, zostajemy obejrzeć zachód słońca. A potem już tylko pozostaje wrócić do Palmy na noc. 

La Bruselas steakhouse

Not too far from the Cathedral there is a steakhouse, La Bruselas, that specialises in prime cuts of free-range beef. So there we go… We order grilled octopus for a starter, beef fillets and side salads and everything is really tasty, steaks grilled to perfection. When we are ready to pay, the staff looks at us, frowns, and says it is too early to finish the night and brings two ice-frosted bottles of home-made infusions, one is a kind of limoncello, the other one is made from star anise. They are on the house, of course. Now that is a lovely touch, don’t you think? So two hours later, after we managed to make a serious dent in the liquors we go back to the hotel, take the quickest shower of them all and fall asleep like innocent babes. Good night Mallorca. 

 

Kilka minut spacerkiem od katedry wypatrzyliśmy restaurację La Bruselas, specjalizującą się w stekach z krów z wolnego wybiegu. Zamawiamy więc grilowaną ośmiornicę, wołowe filety, sałatki i muszę przyznać, że wszystko jest swieże, pyszne i perfekcyjnie przyrządzone. Kiedy już jesteśmy gotowi zaplacić obsługa patrzy na zegarek i marszcząc czoło kiwa głową na nie. Noc jest za wczesna, żeby iść do domu a krótka kolacja to nieudana kolacja. Na naszym stoliku pojawiają się więc dwie pokryte szronem butelki domowej nalewki – jedna to rodzaj limoncello, a druga jest zrobiona z anyżku. Oczywiście na koszt restauracji. No, nie powiemy przecież nie. Dwie godziny póżniej, po osuszeniu zauważalnej ilości napojów, człapiemy do hotelu, bierzemy najszybszy prysznic świata i zapadamy w sen sprawiedliwych. Dobranoc Majorko.